Zero waste wiosna – hity i kity


W ostatnim czasie musiałam trochę wyhamować… i to główny powód ciszy na blogu. Finalizowałam kilka projektów w sąsiedztwie, dbałam o rodzinę i siebie.
Można jednak powiedzieć, że jedno w życiu jest pewne: śmieci 😉 Spieszę więc z podsumowaniem ostatnich dwóch miesięcy oraz wypróbowanymi sposobami ograniczania ich ilości.
Niewątpliwie dobre jest to, że naprawdę niewiele rzeczy trafia z naszego domu do „odpadów zmieszanych” (a potem na składowisko). Można powiedzieć, że jest to ciągle to samo: resztki zwierzęce (kości i ości), zmiotki z podłogi i potłuczona porcelana. Nad tym ostatnim ubolewam szczególnie i mam nadzieję, że ten etap w rozwoju Kruszyny niebawem minie! W maju uzbierało się 750 g odpadów (głównie kubek, filiżanka i figurka…), a w czerwcu 870 g (worek od odkurzacza zmieniony po paru miesiącach i talerz). W każdym razie utrzymujemy się poniżej kilograma miesięcznie, odkąd kompostujemy kuchenne resztki. Pozostałe odpady trafiają do „odpadów segregowanych”, bo nadają się do recyklingu, lub odzysku energetycznego.
Co poszło dobrze, a co gorzej w naszych wysiłkach ku zero waste?

Hity maja i czerwca
Warzyworki i torby bumerangi
Od dawna na owocowo - warzywne zakupy wędrowałam z torebkami foliowymi przyniesionymi z wcześniejszych zakupów. Wreszcie nadszedł ten moment, kiedy zaczęło ich brakować i zdecydowałam się na uszycie warzyworków. Odkąd ich używam, nie ma takich zakupów, żeby nikt nie wyraził życzliwego zainteresowania! Uważam więc, że jest to prosty sposób pokojowego manifestowania, że drobne zmiany mogą robić dużą różnicę. Idąc za ciosem, w porozumieniu w moim ulubionym sklepem, gdzie od dawna kupuję kasze i ziarna na wagę do swoich pojemników, sprowadziłam też na Bemowo torby bumerangi. Obsługa sklepu, początkowo sceptyczna, ze zdziwieniem stwierdza, że torby wracają, a klienci są bardzo zadowoleni z możliwości takiego wypożyczenia. Myślę sobie, że dla niektórych to pierwszy kontakt z konceptem ekonomii dzielenia się… Oby nie ostatni!

Dobry szewc
Wyznaję: uwielbiam kupować buty. A potem oczywiście błyszczeć nimi na ulicy i w towarzystwie. Moje „przejście na minimalizm” znacznie przyspieszyło, gdy uświadomiłam sobie, że często nie robię tego w celach użytkowych, ale np. dla poprawy humoru lub podbudowania ego… To chyba częsta kobieca przypadłość, a umiłowanie do tego elementu garderoby potwierdza opowieść mojego znajomego o jego córce. Otóż pierwsze słowa dziewczynki brzmiały: mama, tata, buty (u Kruszyny buty było gdzieś w pierwszej dwudziestce, wyprzedzone przez pępek, koparkę i kupę).
Wobec sporej rotacji, część moich butów przestawała mi się podobać i trafiała do jakichś organizacji charytatywnych. Niektóre jednak służyły dużej, aż straciły wdzięk i lądowały na dnie szafy. Gdy w zeszłym tygodniu uznałam, że letnie cichobiegi nie nadają się już  do publikacji, lekko zdrętwiałam na myśl o zakupach. Tym bardziej, że przez ostatni rok omijałam tego rodzaju sklepy, żeby przypadkiem jakieś buciki z półki nie zawołały „mamusiu…!”. Przypomniało mi się jednak, że na dnie szafy leżą inne ukochane acz zdeptane cichobiegi (w towarzystwie kilku innych par „no przecież ich nie wyrzucę”) i postanowiłam dać im drugą szansę.
Rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania! Zdeptane sandały dostały śliczne nowe wkładki, wypłowiałe trzewiki ze startymi czubkami – piękny intensywny kolor, a pęknięte zimowe buty – dyskretną łatkę i nowe fleki. Wszystko to za szokującą kwotę 50 zł! (uprzedzając pytania: szewc ten znajduje się na bazarku pod Halą Wola na Bemowie 😉 jest tam też dobra krawcowa od lat ratująca nasze spodnie i wymieniająca zepsute suwaki)
Jeszcze tydzień temu myślałam, że te buty nadają się tylko na śmietnik...

Dzielenie się wiedzą
Z natury jestem nauczycielem (z zawodu w ostatnim roku też, ale to tak przy okazji 😉). Uwielbiam uczyć siebie i innych, prowadzić dyskusje. Uwielbiam ten błysk w oku kiedy ktoś mówi „aha” i wiem, że zrozumiał. Dlatego blog i pisanie mi nie wystarcza. W ostatnich miesiącach intensywnie szukałam miejsc, gdzie będę mogła zainspirować inne osoby. Odbyło się spotkanie „Zero waste – czy to możliwe na Bemowie”, ale jeszcze nie miałam satysfakcji. Zorganizowałam dwa spotkania o kompostowaniu dla sąsiadów z Boernerowa, skąd sama wyszłam z wieloma inspiracjami i konkretną wiedzą. „Wprosiłam się” też na spotkania lokalnych forów: Moc Kobiet i parafialnego klubu mam. To był strzał w dziesiątkę, bo zaproponowałam im rozmowy o marnowaniu jedzenia, ale część prelekcyjną zaczęłam od kilku informacji o globalnych problemach związanych z odpadami. Niesamowite było to, jak motywacja nagle wzrosła, a osoby, które dotychczas nie wykazywały zainteresowania ochroną środowiska, nagle zasypują mnie świetnymi pytaniami o możliwe działania zero i less waste. Niektóre dyskusje i konsultacje nadal się toczą 😉

Kity maja i czerwca
Poczucie winy
W ostatnim czasie dość kiepsko się czułam i musiałam odpuścić na kilku frontach. Wśród nich było gotowanie, bo niestety nie codziennie miałam siłę, aby zrobić obiad. W takich chwilach ratowały mnie gotowe dania (głównie pierogi) z marketów. I wiecie co? Czułam się strasznie, przynosząc do domu dodatkowy plastik. Znalazłam nawet miejsce, gdzie mogłam kupić pierogi do własnego pojemnika, ale było ono nie po drodze i w dniach, kiedy nie miałam siły gotować, często nie miałam też siły na dodatkowy spacer. Kiedy stojąc przed marketową półką uświadomiłam sobie, że właśnie rozważam dylemat: kupić w plastiku, czy umrzeć z głodu, stwierdziłam, że zero waste ma swoje granice. Dla mnie ta granica jest wyznaczona przez moje dobre samopoczucie i dobre relacje z domownikami.
Co ciekawe, śledząc fora zero waste, podjęłam silne postanowienie, aby w prowadzonych przez siebie spotkaniach i prywatnych rozmowach nie oskarżać nikogo. Uważam, że każdy może sam decydować o tym co je, gdzie się ubiera i ile ma dzieci, i jednocześnie w swojej codzienności wprowadzać zero lub less waste. Tymczasem na forach widuję posty silnie oceniające i krytykujące pytającego. Obawiam się, że takie zachowanie niektórych może zrazić osoby poszukujące nie tylko do społeczności, ale też do idei. Dlatego nie chcę u nikogo powodować poczucia winy, raczej pokazać, że pewne rzeczy można zrobić lepiej, przy niewielkim wysiłku i planowaniu. Tymczasem okazało się, że ta amnestia w mojej głowie nie dotyczy mnie samej i moich domowników.
Myślę, że istotne zmiany stylu życia, do których zaliczam wysiłki zero waste wymagają wewnętrznej motywacji, a ta nie powinna pochodzić z poczucia winy. Uważam je za wielki kit, być może nie tylko tej wiosny, ale i wszechczasów!

Ciekawy artykuł?
Dołącz na Facebooku i nie przegap kolejnych!

Komentarze

  1. w plastiku królowały u mnie całą zimę, też miałam wyrzuty sumienia bo gdybym poszukała to znalazłabym na sto procent jakieś pierogi na wagę, ale niestety mini markety zawsze są "bliżej" (chociaż to głupia wymówka)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że warto wiedzieć, gdzie są takie na wagę i zaopatrywać się tam jak najczęściej... Dotyczy to zresztą nie tylko pierogów, ale wszystkich produktów na wagę. A odległość do sklepu... oj, doświadczam stanu, gdy naprawdę kilkaset metrów w tę czy wewtę robi różnicę.
      Naprawdę uważam, że trzeba dokładać starań na miarę swoich sił i możliwości, a wyrzuty sumienia gdy coś nas naprawdę przerasta są... do kitu! Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń
  2. Oj jestem na tych grupkach i mam to samo wrażenie co Ty, niestety częściej się tam zniechęca osoby, które próbują coś w tym temacie robić :( ale tych ortodoksyjnych zero waste-owców chyba nie przekonasz, żeby byli bardziej empatyczni ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz